www.koltowski.org

14:09 Czwartek
7 Grudzień 2006

Hybe

W dniach 19-20 stycznia 2003 roku odbyły się zawody psich zaprzęgów w małej, słowackiej miejscowości o wdzięcznej nazwie Hybe (Słowacy wymawiają to Hibe). Okolica piękna - widoki na Krywań i Tatry Wysokie, do tego śnieg, mróz, słońce - słowem to, co malamuty lubią najbardziej. Tak się złożyło, że mieliśmy okazję brać udział w tych zawodach. Była to naprawdę fantastyczna przygoda mimo prześladującego nas pecha.

Ale nie uprzedzajmy faktów. Mam nadzieję, że spodoba Ci się, Szanowny Gościu, opis naszych słowackich przeżyć przynajmniej tak samo, jak nam się podobały same przeżycia. Serdecznie zapraszam do lektury.

Podróż

PodróżWyjechaliśmy w piątek 18-tego stycznia i od razu okazało się, że szczęście tym razem nie bardzo nam sprzyja. Będąc już na Zakopiance przypomniałem sobie, że nie zabrałem jedzenia, a że był to wikt dla całej ekipy, musieliśmy się wrócić, dzięki czemu wycieczka trochę się opóźniła. Po słowackiej stronie szczęście też nam nie dopisywało - pobłądziliśmy że aż miło. Na całe szczęście któryś z organizatorów wyszedł po nas i zgarnął nas z drogi, którą jechaliśmy chyba czwarty raz z rzędu. Słowem do łóżek w pięknym, sowicie opłaconym (o czym później) domku położyliśmy się spać w okolicach północy. Nie jest to może zbyt późna pora, jednakże perspektywa zgłaszania się na odprawie dnia następnego o 7 rano nie budziła naszego entuzjazmu.

Dzień pierwszy

Dzień pierwszyRano po przebudzeniu zjedliśmy szybko śniadanko, wypuściliśmy na chwilkę psy z przyczepy i popędziliśmy do urzędu w Hybe, żeby zarejestrować przybycie załogi. I tu zachowaliśmy się jak ostatnie leszcze. Ponieważ spaliśmy w pokoju dwuosobowym w czwórkę, po dwie osoby na jednym łóżku, cierpiąc niewygody - wszystko po to, by mieszkać razem - mieliśmy nadzieję przyoszczędzić trochę na noclegu płacąc za dwuosobowy pokój. Jednakże zapomnieliśmy o tym zupełnie i jak ostatnie barany wpakowaliśmy się do urzędu we czwórkę, gdzie nas skasowano poczwórnie za zakwaterowanie. Tym sposobem straciliśmy na wstępie 1000 słowackich koron, za które to mogliśmy zachipiować dwa psy. Ale to jeszcze nic. Okazało się, że w klasie B2, w której zamierzaliśmy startować, zgłosiły się tylko dwie załogi, tzn. my oraz Jola, a do stworzenia klasy potrzebne są przynajmniej trzy załogi. Stąd też zostaliśmy postawieni przed alternatywą: albo wracamy do domu, albo startujemy w C2. Wybraliśmy opcję drugą, choć nie bez rozterek, bo oznaczało to, że musimy wybrać cztery psy z naszej szóstki, które pojadą, a pozostałe dwa zostaną. Wybór psów został powierzony Renacie.

Nie zrażając się niepowodzeniami udaliśmy się na start, gdzie nas uprzejmie poinformowano, że nasz zaprzęg startuje o godzinie 13:16. Nie byłoby to niczym przykrym, gdyby nie fakt, że była akurat 9:00. Mając tyle czasu do spożytkowania zajęliśmy się ciekawszymi rzeczami. Przybiliśmy stake-out, wyciągnęliśmy psy z przyczepy, przypięliśmy je do stake-out'a, napoiliśmy je, ponudziliśmy się chwilę w samochodzie, odpięliśmy psy od stake-out'a, poszliśmy z nimi na spacer, przypięliśmy je ponownie do stake-out'a, ponudziliśmy się chwilę w samochodzie, odpięliśmy psy od stake-out'a, wsadziliśmy je do przyczepy, ponudziliśmy się w samochodzie, wyjęliśmy psy z przyczepy, przypięliśmy do stake-out'a, wróciliśmy ponudzić się w samochodzie, aż tu nagle okazało się, że jest 13 i trzeba się przygotowywać do startu. Zaprzęgliśmy psiska do sanek i odprowadziliśmy Renatę na start. Ruszyła jak burza - tylko śnieg się sypał spod psich pazurów. Szybko zniknęła nam z oczu i nie pozostało nam nic innego, jak udać się na metę i w napięciu oczekiwać na jej przybycie licząc kolejne minuty.

Najpierw zobaczyliśmy Jolę, która na swoich grenlandach zajęła w pierwszy dzień trzecią lokatę z pięcioma sekundami straty do lidera. Po kilku minutach na mecie pojawiła się również Renata. Psiska były bardzo zmęczone - szły sobie lekkim truchtem nie zważając na gromkie okrzyki Renaty próbującej zmusić je do galopu. Renata miała siódmy czas z ponad siedmiominutową stratą do lidera. Dla nas jednak był to spory sukces. Teraz pozostało tylko nie stracić pozycji w dniu następnym, a przy dobrych wiatrach być może nawet ją poprawić.

Spakowaliśmy siebie i pieski i pojechaliśmy do naszego wysoko opłaconego domku nadrobić zaległości w spaniu. Tego dnia nie mieliśmy już nic do zrobienia oprócz udziału w wieczornej imprezie zwanej Wieczorem Maszera.

Wieczór Maszera

Wieczór Maszera stał się niewątpliwie wydarzeniem kulturalnym całego Hybe, jak również źródłem dodatkowego zarobku dla jego mieszkańców. Suto zastawiony stół obfitował we wszelkiego rodzaju jadło, co więcej jadło to, za wyjątkiem steków, było naprawdę jadalne i do tego smaczne. Niestety na stole brakowało napitków. Ten to właśnie brak dał miejscowemu biznesowi gastronomicznemu okazję do łatwego zarobku. Za jedyne 60 słowackich koron (równowartość 6 PLN) zakupiłem kartonik soku pomarańczowego - za tą cenę mógłbym mieć dwa kartoniki w Polsce. No cóż - coś wszak trzeba pić skoro już się zaczęło jeść.

Imprezka była bardzo miła i sympatycznie było spotkać się z innymi zaprzęgowcami i pogawędzić o tym i owym, posłuchać folkowej muzyki, ale zmyliśmy się dość szybko, by zdążyć się wyspać przed kolejnym dniem zawodów. Co zresztą nieźle się nam udało.

Dzień drugi

Drugiego dnia zawodów obudziliśmy się wyspani jak niemowlęta. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego nigdzie się nie śpieszyliśmy. Tym bardziej, że start naszego zaprzęgu został zaplanowany na godzinę 12:19. Pogoda się poprawiła i przez cały dzień towarzyszyło nam słonko i bezchmurne niebo. Gdyby nie ciągle obecny przy nas pech, byłby to pewnie jeden z najszczęśliwszych dni w naszej karierze zaprzęgowej. Ale nie uprzedzajmy faktów...

 

Na starcie jest zawsze sporo krzątaniny i nerwowej atmosfery. Ponieważ Jola miała w pierwszym dniu znacznie lepszy czas, startowała sporo wcześniej od nas. Mogliśmy więc spokojnie wypuścić ją na starcie i wrócić do naszych piesków, żeby je przygotować. I tu właśnie stało się nieszczęście. W czasie przypinania psów do sań Rimo i Yukon pogryzły się ze sobą. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo psiska czasem się gryzą, a w sumie nic im się w czasie tej sprzeczki nie stało, ale niestety po chwili okazało się, że podczas próby ich rozdzielenia pogryzły Renacie palce. Rany były dość solidne i krwawiły, więc nasz start stanął pod znakiem zapytania. Jednakże Renata przezwyciężając ból i miękkość w kolanach (zazwyczaj mdlała na widok krwi) wskoczyła na sanki i stanęła na starcie. Co prawda musieliśmy wypiąć Rima z zaprzęgu, bo psy miały ze sobą "na pieńku" i nie chciały biec razem, co zaowocowało czasem o minutę gorszym niż w dniu poprzednim, ale utrzymaliśmy przewagę nad załogą, która biegła za nami i obroniliśmy chwalebne siódme miejsce.

Po zakończeniu wszystkich startów mieliśmy jeszcze jedną atrakcję. Ja i Magda wzięliśmy psy z zaprzęgów Jolki i Renaty, które wskutek zmiany klasy nie startowały w zawodach i przejechaliśmy całą trasę zawodów we dwójkę. Miało to dla nas wielkie znaczenie, bo była to nasza pierwsza przejażdżka psim zaprzęgiem. Czas jaki uzyskaliśmy na trasie, wziąwszy pod uwagę podwójne obciążenie, był naprawdę przyzwoity. I choć większość trasy jechaliśmy tempem spacerowym, to były momenty, że mieliśmy poważne obawy o nasze zdrowie i życie.

W tym miejscu szczególne podziękowania należą się Huberotwi, który mimo tego, że bardzo się śpieszył do Polski poczekał na nasz powrót. Dziękujemy!

Ze względu na nasz pośpiech nie zostaliśmy na wręczeniu nagród, ale za to w drodze powrotnej opuścił nas nasz wszechobecny pech i nawet Straż Graniczna okazała się dla nas łaskawa, a kibice wracający z zawodów w skokach narciarskich w Zakopanym nie zdążyli zakorkować Zakopianki. Wróciliśmy do domów zmęczeni, ale szczęśliwi.

  1. Copyleft 2008 by Michał Kołtowski
    All rights reversed