www.koltowski.org

22:25 Piątek
7 Sierpień 2009

Słoneczna Italia

Dwa upojne tygodnie nad Adriatykiem na przełomie czerwca i lipca 2009 roku - jest co wspominać. Dwa leniwe tygodnie, w czasie których największym problemem był wybór - iść na plażę czy raczej na basen. Jeszcze kilka lat temu pewnie pogardzilibyśmy tego rodzaju wakacjami... Obecnie wydaje nam się, że to najwłaściwsza sposób spędzania urlopu z dziećmi.

Mieszkaliśmy w ślicznym, klimatyzowanym domku zacienionym rosłymi piniami. Dzieliliśmy go z naszymi przyjaciółmi z Kręgu Rodzin - mają pociechy w tym samym wieku, co nasze, więc świetnie się rozumieliśmy i dobrze się nam razem mieszkało. Niedaleko domku był basen, koło którego trzeba było przejść idąc na plażę, co zawsze rodziło dylematy. Z drugiej strony, przy powrocie z plaży miło było na parę chwil przed obiadem wskoczyć do basenu i popluskać się w słodkiej wodzie.

Droga na plażę z wielu względów była problematyczna. Czaiły się na niej liczne przeszkody, piętrzyły się problemy decyzyjne i nawarstwiały zagadnienia logistyczno-organizacyjne.
Pierwszym, choć może nie najbardziej istotnym zagadnieniem było smarowanie kremem z filtrem UV. A właściwie najwłaściwszy moment tego smarowania. Czy zrobić to jeszcze w domku przed wyjściem? Można wtedy spokojnie iść roznegliżowanym na plażę, ale za to niedługo po przyjściu trzeba się ponownie smarować. To może lepiej już na plaży? No ale wtedy do zabiegu smarowania dodawany jest peeling gratis. Ostatecznie często robiliśmy to bezpośrednio przed wejściem na plażę - na ławeczkach przy alejce rowerowej ciągnącej się wzdłuż plaży.

Prawdziwym niebezpieczeństwem dla rodzicielskiego portfela w drodze na plażę była alejka prowadząca miedzy sklepami z dziecięcymi atrakcjami oraz zabawki-huśtawki napędzane srebrzystymi monetami. Na szczęście chłopcy szybko przywykli do tego, że rodzice w przyplażowych sklepach zakupów nie robią, a na zabawkach-huśtawkach można się świetnie bawić, nawet jeśli tkwią w miejscu jak zaklęte. Pod koniec urlopu doszło nawet do tego, że na ulubioną wywrotkę Tomka nie trzeba już było wsiadać i wystarczało jej symboliczne machanie rączką i czułe "papa, wywrotko".

Był jeszcze jeden problem natury decyzyjnej - czy lody kupować w drodze na plażę czy do domu. Nie znaleźliśmy dobrego rozwiązania i do końca urlopu testowaliśmy obie opcje. Narzuciliśmy sobie jednak pewne ograniczenia i w budżecie przewidzieliśmy środki wyłącznie na jednego loda na członka rodziny dziennie. Tymek tylko od czasu do czasu wyłamywał się z reżimu budżetowego i dorabiał sobie na basenie pływaniem - za przepłynięcie dwóch długości basenu można było dostać pieniążka na loda. Nie wolno było jednak przekroczyć granicy dwóch lodów dziennie, co oczywiście nie znaczyło, że nie można było pływać w basenie na dużo dłuższych dystansach. Zwłaszcza na plecach ojca...

Prócz plaży, Bibione - tak nazywa się miejscowość, w której byliśmy - posiada jeszcze kilka innych atrakcji, choć te można policzyć na palcach jednej ręki. Jedną z nich były wtorkowe "mercato". Zaopatrywaliśmy się tam najczęściej w lokalne owoce (melony przepyszne tam mają) ale nie tylko. Chłopcy nabyli ręczniki-przebranka - Tomek Kubusia Puchatka, Tymek Spidermana. A ja nabyłem salami, przy którym melony mogą się schować w piasku. No i oczywiście na rybnym targu zaopatrywaliśmy się w krewetki, które tak uroczo rumieniły się na rozgrzanej oliwie. Teraz dopiero zrozumiałem, skąd się wzięło powiedzenie "spiec raka"...

Kolejną i być może najważniejszą atrakcją Bibione były tańce na plaży. Może nawet nie tyle same tańce, co prowadzący je Boski Francesco i towarzysząca mu Zmysłowa Dori. Wszystkie dziewczęta podkochiwały się w atrakcyjnym Włochu, panowie nie mogli oderwać wzroku od posągowego ciała Dori. I chyba tylko dzieci chodziły na tańce wyłącznie dla przyjemności płynącej z zabawy. No może nie tylko - mi też raz zdarzyło się tak z Tymkiem na plaży pohulać, że następnego dnia wszystkie mięśnie mnie bolały. Taniec akrobatyczny z czterolatkiem okazuje się być jednak sportem bardzo wymagającym kondycyjnie.

 

Tomka tańce w ogóle nie ruszały. Wolał się bawić w piasku ulubionym traktorkiem. A już chyba najbardziej taplać się w ciepłej wodzie po kostki, która zostawała w zagłębieniach plaży przy odpływie. Kładł się w niej tak, że wystawała mu tylko głowa, udawał, że pływa i co chwila cichutko wołał "na pomoc" albo "ratunku" udając że tonie. Ale najwyraźniej robił to tylko na własny użytek, bo wcale nie był zainteresowany akcją ratunkową, którą raz przedsięwziąłem w nadziei, że te jego nawoływania są po prostu zaproszeniem do zabawy. Najwyraźniej nasze najmłodsze dziecko najlepiej bawi się we własnym towarzystwie i nie należy mu w tym przeszkadzać.

Nawet my mieliśmy kilka chwil wyłącznie dla siebie. Dzięki uprzejmości naszych przyjaciół, którzy godzili się od czasu do czasu spędzić wieczór w domku pilnując również naszych pociech, mogliśmy sobie we dwoje pozwiedzać okolice na rolkach. A jak już się nie dało jechać dalej, bo rolki grzęzły nam w piasku, spacerowaliśmy plażą w świetle księżyca mocząc bose stopy w falach Adriatyku. I tylko od czasu do czasu jakiś zagrzebany w piasku człowiek machał nam znienacka na powitanie ręką przyprawiając nas o palpitacje serca. Romantycznie ale z adrenaliną - tak się wypoczywa we Włoszech!

  1. Copyleft 2008 by Michał Kołtowski
    All rights reversed